W środę jak zadzwoniłam do przychodni okazało się, że nie ma już miejsc do lekarki, która obecnie zastępuje moją wybraną lekarkę od lat. Do innego nieznanego lekarza nie chciałam iść, bo wiem czym się takie wizyty kończą. Ostatni dowód miałam w grudniu ub roku. W czwartek, przyznaję się, nie próbowałam dostać się do lekarza, bo i tak nie miałabym kiedy podejść. Za to w piątek straciłam dwie godziny wisząc na telefonie i... do lekarza się nie dostałam.
Zawzięłam się i... dzisiaj skoro świt wstałam i stanęłam w kolejce do rejestracji nie mając innego wyjścia. Miałam być trzecia w kolejce do pani doktor, a weszłam do niej jako... ósma czy dziesiąta. W pewnym momencie przestałam liczyć, a zaczęłam spoglądać na zegarek obserwując upływający z każdą minutą czas. Nawet nie chce mi się pisać ile czasu straciłam w przychodni. Ale moje trzecie podejście w końcu zakończyło się sukcesem i moją bytnością w gabinecie lekarskim. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, ale czy do tego musimy dochodzić po wertepach służby zdrowia? To jednak już zupełnie inny temat.
Zdróweczka życzę i uśmiechu na co dzień :)
OdpowiedzUsuńDziękuję ;-)
OdpowiedzUsuń