niedziela, 15 września 2013

Prosić aby dawać...


Przez jakiś czas co niedziela otrzymywałem od pewnej osoby różę do butonierki. Działo się tak każdego niedzielnego poranka, to też wkrótce przestałem zwracać na kwiat uwagę. Oczywiście był to miły gest, za który byłem wdzięczny, lecz z czasem stał się rutyną. Jednakże pewnej niedzieli coś, co zacząłem uważać za naturalne, nabrało nowej, niecodziennej treści.
Wychodziłem właśnie z nabożeństwa, gdy podszedł do mnie dziarski chłopczyk.
- Pastorze, co zamierza pan zrobić z tym kwiatem? - spytał.
Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi, dopiero po chwili się domyśliłem.
- Ach! Masz na myśli tę różę? - Wskazałem kwiat w butonierce.
- Tak. Wziąłbym ją sobie, gdyby pastor miał zamiar ją wyrzucić - odparł.
Uśmiechnąłem się i odrzekłem, że z radością ofiaruję mu moją różę. Od niechcenia zapytałem też, co chce z nią zrobić.
- Chcę ją podarować mojej babci - odpowiedział. Chyba nie miał nawet dziesięciu lat.
- W zeszłym roku rozwiedli się moi rodzice. Na początku mieszkałem z mamą, ale gdy wyszła ponownie za mąż, odesłała mnie do ojca. Mieszkałem u niego przez jakiś czas, lecz on także stwierdził, że nie mogę z nim być, i zawiózł mnie do babci. Ona jest taka dobra, gotuje mi i troszczy się o mnie... Jest tak dobra, że chciałbym podarować jej ten piękny kwiat.
Chłopiec umilkł, a ja nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. moje oczy napełniły się łzami. Ten malec ujął mnie za serce. Odpiąłem szybko różę i trzymając ją przed nim, rzekłem:
- Chłopcze to najpiękniejsze słowa, jakie  kiedykolwiek słyszałem. Nie dostaniesz tej róży, to byłoby za mało. Spójrz tam, przed amboną stoi ogromny bukiet. Parafianie co tydzień kupują kwiaty do kościoła. Weź je dla twojej babci, ona zasługuje na nie w całej pełni.
I jakby nie dość było tego wzruszenia, chłopiec powiedział coś, co na zawsze pozostanie w mym sercu:
- Ca za wspaniały dzień! Prosiłem o jeden kwiat, a dostałem cały bukiet!

Pastor John R. Ramsey


niedziela, 8 września 2013

A ja chcę tylko pracować... AŻ pracować...

Nie wiem jak to wszystko ogarnąć, chociaż ciągle jeszcze się staram. Jak coś w końcu się nie zmieni to padnę, bo ile można...

Zastanawiałam się nawet czy sobie tej walki, bo to jest walka, o alimenty nie odpuścić. Mam już tego dosyć. Prawo zamiast stać za moim dzieckiem, to broni manipulanta i oszusta, a przy tym totalnego luzaka. No cóż, jak organa do tego powołane mu na to pozwalają wbrew prawu, to może czuć się bezkarny i śmiać się w oczy. Hm, tylko jak ja mam darować draniowi 25.000,- w prezencie i to jeszcze pieniądze mojego dziecka... Qrde, sumienie mi na to nie pozwala, a sił do walki brakuje...

W fundacji wiele robię i to skutecznie, ale póki co na pieniądze się to nie przekłada. Przyznam się, że zastanawiałam się czy to ma sens, ale innego wyjścia nie mam... chyba. Tam jest przynajmniej nadzieja, a do tego robię to co lubię i umiem, i to dobrze. O szukaniu pracy mogłabym wiele napisać, ale ogólnie mówiąc... albo mam za duże kwalifikacje, albo firmy na mnie nie stać (przecież nie mam wymagań, chce tylko pracować), albo nie pasuję do zespołu (tu się kłania moja 50-tka)... szkoda gadać. No i jeszcze zawody, do których się ewidentnie nie nadaję, jak parabanki... Zatrudniłam się, umowa zlecenie i przez 3 miesiące zarobiłam całe 140zł netto, które i tak będę musiała zwrócić. Szzzzet! Dlaczego? A no nie nadaję się do "wykorzystywania" ludzi! Bo to jest wykorzystywanie, ewidentne wykorzystywanie trudnej sytuacji wielu ludzi. Przykładowo, ktoś dostaje niecałe 2 tysiące, a do spłaty ma ponad 6 tysięcy, tak sześć. Ale o tym dowiedziałam się już po podpisaniu umowy... Myślałam, że jakoś dam radę, ale jest to sprzeczne z moimi wartościami i dlatego przyciągałam tylko osoby, które nie spełniały kryteriów.
A zarobioną kwotę będę musiała zwrócić, bo (tego klienta "znalazła" szefowa) klient nie spłaca pożyczki, to i prowizja się nie należy. Haaa!

Mam już dosyć zaglądania do pustego portfela, psujących się rzeczy, wszelkich i to podstawowych braków, wezwań z ponagleniami i ciągłego strachu czy wyłączą, zablokują, odetną czy może jeszcze nie...
Hmmm, a ja tylko chciałabym pracować. Niby tylko tyle, ale w dzisiejszych czasach to jest AŻ tyle.


czwartek, 5 września 2013

No to zołza postrachem...


Qrde! Zabieram się aby napisać o fundacji i kampanii, która rusza, a obejmuje całą Polskę i staje się coraz "głośniejsza" medialnie i nie tylko. Ale ciągle coś się dzieje, coś jest do załatwienia i to w ogromnych ilościach, a doba jest stanowczo za krótka... Jeszcze te finanse...

Znowu dzisiaj byłam na poczcie odebrać polecone. Obsługa dokładnie mnie już zna za sprawą tychże poleconych i charakterystycznych nalepek adresowych na moich listach, z wyjątkiem jednej pani "starej daty", która to za każdym razem spisuje moje dane z dowodu. Dzisiaj jednakże owa pani po odszukaniu poleconych zerknęła tylko z dużej odległości na dowód trzymany w mojej ręce i szybko podziękowała. Byłam zaskoczona, ale no cóż, może jednak mnie zapamiętała, łudziłam się...
Jak się okazało, wrażenie na niej zrobili nadawcy owych listów... Sąd Rejonowy Cywilny, Sąd Okręgowy Karny, Prokuratura Okręgowa i Komisariat Policji... No toż pani wyrobiła sobie o mnie opinię... Wracając prawie całą drogę próbowałam opanować śmiech wywołany zaistniałą sytuacją, budząc tym zdziwienie przechodniów.

Jednak to co zawierały listy, nie było śmieszne, wręcz wkurzające, łagodnie mówiąc. Jak się okazuje dla naszych organów prokuratorsko-sądowych wszystko jest wszystko ok.  A to, że dłużnik pracuje, alimentów nie płaci (już ok 25.000,-) to krzywda mojemu dziecku żadna się nie dzieje... Kiedyś to wszystko też tu opiszę, bo finał sprawy będzie i tak w Strasburgu,  bo takiego bezprawia nie podaruję i naszych z Młodym konsekwencji decyzji polskiego wymiaru sprawiedliwości. Tym bardziej, że prokuratura podpisuje się pod tymi kuriozalnymi dokumentami. Póki co, bo się wkurzyłam i to na dobre, umówiłam się z jedną z poczytniejszych i poważanych gazet, a kolejnym krokiem będzie telewizja, chociaż na dzień dzisiejszy nie jestem jeszcze na nią gotowa, ale wierzcie, dużo mi już nie brakuje. A podobno jedynie to działa na organa prokuratorskie. Media.


niedziela, 1 września 2013

Rób to co lubisz, a nie będziesz musiał pracować.


Często zastanawiałam się nad mądrością słów " Rób to co lubisz, a nie będziesz musiał pracować" i jedynie mogłam sobie wyobrażać, jak mogła by wówczas moja praca wyglądać. Nie wiem czy moja wyobraźnia ma ograniczone możliwości, chociaż nie sądzę, bo tego jakoś nie widziałam. A może zwyczajnie nie docierało do mnie, że aż taka alternatywa  w stosunku do ciężkiej i niesatysfakcjonującej pracy jest w ogóle możliwa. Kompletnie tego nie czułam. Jednak ostatnio pojawiła się namiastka tego, jak człowiek może się wspaniale czuć robiąc to co kocha. Zmęczenie i trudności, nie są aż tak dotkliwe, bo nie wiadomo dlaczego, ale schodzą na dalszy plan. Najważniejsze stają się emocje, pozytywne emocje zabarwione radością towarzyszące wykonywanym czynnościom i działaniom w pracy.  Haaa, a dla mnie to jest kompletna nowość i powolutku zaczynam się oswajać z tym nowym, ale jakże przyjemnym uczuciem. Poza tym jakoś "samowolnie" zabieram "pracę" do domu. Myśli ciągle uciekają do rozpoczętych już działań, krążą nad nowymi pomysłami, a niejednokrotnie "zmuszają" do działania i to w bardzo dziwnych godzinach. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że... bardzo mi się to podoba i mam wrażenie, że tym żyję.

Jedyne co zakłóca mi radość, to problemy, przede wszystkim finansowe, bo dalej walczę o przetrwanie z Młodym, chociaż muszę się pochwalić, że... zarobiłam pierwsze niewielkie pieniądze. W mojej sytuacji... nawet ich nie odczułam, ale faktem jest, że je zarobiłam. Mam nadzieję, że przetrwamy z Młodym, chociaż nasza sytuacja jest tragiczna. jednak szanse na zarobek są. W tym co robię, podobno jestem świetna. No dobra, nie podobno, tylko jestem bardzo dobra w tym co robię, powoli zaczynam w to wierzyć. Ale to wszystko wymaga czasu, bo zależne jest to od efektywności mojej pracy. Nie wiem jak długo Młody będzie chodził bez książek do szkoły, ale mam nadzieję, że damy radę. Chociaż przed synem jest mi bardzo głupio, bo przy mojej chorobie i naszych problemach podciągnął się na koniec roku szkolnego i dostał się w pierwszej preferencji do wybranego technikum. Byłam dumna z niego, ale cieszyć się nie umiałam, bo nasza sytuacja odbierała mi całą radość. Nowa szkoła i powinien... no cóż... może jak początek jest "nieciekawy" to końcówka będzie wspaniała. Taką mam nadzieję, chociaż mi przykro, bo fajnego mam syna i on niczemu nie jest winny, że matka ma już pięćdziesiątkę i zawodowo traktowana jest jak zbędny śmieć, co bardzo boli. Jego ociec ma go w czterech literach i syn go nic nie obchodzi, a i jedyny wujek też się od niego odwrócił... Nic to, ostatnie miesiące przeżyliśmy i to dzięki obcym osobą, to może jeszcze trochę wytrzymamy... bo jest widoczna szansa na poprawę, a ja ze wszystkich sił, które mi pozostały wykorzystam ją!